Prawdopodobnie robię się już monotonna, ale jakoś nie mogę przestać podkreślać jak bardzo zakochałam się w tym mieście. Nie starczyłoby mi palców by zliczyć jak wiele znalazłam tam „nowych, ulubionych miejsc”. Wieczorne spacery przy pięknie zachodzącym słońcu jedynie przypieczętowały moje wrażenie z rana.
Pomnik na cześć wiernego psa, który po śmierci właściciela przez długie lata odwiedzał go na cmentarzu.
A tu kolejny dowód na to, że w Edynburgu znaleźć można wszystko: ów pseudo London Eye jeszcze się tutaj w pełnej krasie zaprezentuje (uruchomili je przed naszym wyjazdem).
Malownicze wzgórza z ławeczkami są moim najnowszym trendem. Na Marcince i Zakrzówku by się takie przydały.
W drodze na szczyt Arthur’s Seat złapał nas (w końcu!) prawdziwy brytyjski deszcz, więc musieliśmy się pożegnać z zapierającą dech w piersiach panoramą. Ale szczyt zdobyty!
Im więcej czasu mija odkąd opuściłam to miasto, tym bardziej za nim tęsknię.
Chyba nawet bardziej niż za Londynem.